Burza Zmian
Trzeci dzień bez piwa, tylko jedzenie… Darknar powoli zaczynał obierać tą sytuację, za zwiastujące koniec świata męczarnie. Dla polepszenia humoru spojrzał na Keshemo; widok wychudłego, sinego od koszmarów i ogólnej paranoi elfa, w tym jego pięknym, wyhaftowanym i złotym niegdyś stroju, teraz brudnym i poszarpanym – zawsze poprawiał humor. Pryknięcie zaanonsowało powstanie zarośniętego, co nie miara krasnoluda.
- Dalej się nie ruszyli, hę?
Gruby, donośny i chrypiący głos sprowadził na twarz szlachetnego elfa kolejny atak podejrzeń wymieszanych z najwyższych lotów wyczekiwaniem.
- Zamknij się idioto, bo nas usłyszą!
Jasuro, po raz kolejny już klepnął się w czoło.
- No, teraz to już na pewno…
Nie musieli długo czekać. Dudnienie stóp rozległo się nad nimi jak na zawołanie. Kilka osób krążyło dokoła, przeszukując podwórze na tyłach tawerny. Sekundy odmierzały tętno trzech towarzyszy. Jeszcze chwila..Jeszcze…
…Ostrze topora przebiło się przez zablokowaną klapę włazu. Stal strzaskała drewno wychodząc od spodu na długość dłoni. Jakieś kilkanaście centymetrów od głowy Jasuro…
- No tak..ale, ale..czekajcie, nie możecie tak po prostu. My nie jesteśmy tu byle kim. Ty! Ty jesteś przywódcą, prawda? Możemy pogadać? Tak..no wiesz… Hooooo spokojnie z tym toporem. Nie jesteś wodzem? A to przepraszam. Albo, tak! Słuchajcie. Złoto. Dużo złota. I nie tylko, no mówię przecież… Tak, tak ładna trzecia ręka…
Jasuro dwoił się i troił, paplając jak poparzony. Co prawda zyskiwał cenne sekundy życia, ale czy to do czegoś prowadziło? Przecież te dzikusy pewnie nie rozumiały w ogóle, co do nich mówił. Darknar stał bez słowa, z przymrużonymi oczyma. Był wściekły. Nie mieli szans, a on w takiej sytuacji nie mógł się rzucić na wroga by zabrać ze sobą do grobu jak najwięcej z nich. Keshemo, o ile w błahych sytuacjach siał zazwyczaj panikę i wątpliwości, o tyle, jeśli chodziło o mrocznych bogów, potrafił zachować powagę i zimną krew. Nie przeszkodziło mu to jednak w spisaniu testamentu w swoich myślach i rozważaniach, w jaki sposób obedrą go ze skóry.
Zaraz po tym, jak wytargano ich na dziedziniec pozbawiając następnie ekwipunku (Darknar mało nie zabił jednego z maruderów uderzeniem głowy, kiedy ten wyszarpywał mu garłacza). Na oko, przeciwników było ponad czterdziestu, co sprowadzało wszelkie nadzieje do rangi beznadziei. Nawiasem mówiąc była to jedna z najczęstszych sytuacji, w jakie się wpakowywała nietypowa trójka awanturników.
- A więc tak, na czym to stanęło? Złoto! Dużo złota. I duuużo dziewica. Mniam mniam.
Uderzenie obuchem zwaliło człowieka z nóg. Jeden ze zwierzoludzi zaryczał, czując zbliżającą się krwawą ucztę. Krasnolud i elf, mocno związani linami, nie mogli nic zrobić, prócz zaciskania zębów ze wściekłości. Koniec zbliżał się bolesnymi krokami. Gdzieś w oddali dało się posłyszeć jego rumor. Zamieszanie. Ktoś nadchodził. Keshemo spojrzał na jednego z wojowników, trzymającego sztandar tej hałastry. Na długiej lancy, zawieszona była istna mozaika okrucieństwa. Konstrukcja z kości, skóry i skrzepłej krwi, przybierała dziwne kształty, momentami prezentując powyginaną z bólu twarz. Czyżby był to zwiastun? Czyżby nadchodził ich kat? Przerażający i ogłuszający krzyk stłumił wszelkie myśli. Przez sekundę wydawało się, że coś pęknie w środku głowy, jeśli te dźwięki nie ustaną…
(…)
Theo’Heez miał wizję. Chwila zaćmienia i wiedział, że musi się udać przed oblicze swego pana. Sam Kairos, Tkacz wzywał go i choć wizja była niejasna, czarnoksiężnik wiedział, że będzie przyjdzie mu wyruszyć w podróż. Nie mógł zwlekać, toteż skierował się wprost do Centralnej Fortecy w Niegościnnym Mieście. Po drodze mijał Krwawiące Mury, które wydawały się posiadać w sobie uwięzione życie, tych, którym je odebrały. Ściany i fortyfikacje z mięsa, kości, a czasem węży i czerwi stanowiły siłę obronną, na sam widok, której, niejeden przeciwnik postradałby wszelką ochotę do walki. Theo’Heez radował się w swoim czarnym sercu, wiedząc, że jest to dzieło jego pana, władcy ścieżek. Podczas niejednej już wyprawy, sam sprawiał swoją mocą, że budynki i mury ożywały pochłaniając tych, którzy zawierzyli im swoje bezpieczeństwo. Taka była potęga Chaosu. Taka był kolej Zmian.
Żelazna Sala Tronowa był manifestacją potęgi armii chaosu. Zawieszone wysoko sztandary czterech bogów, a przy każdym z nich jeden z Heraldów, potężnych wojowników oddanych tylko swojemu panu. Pośrodku, osławiony i legendarny Tron Wybrańca. Archaon nie był obecny, co dodało nieco odwagi czarnoksiężnikowi, bo chyba nie było nikogo spośród śmiertelnych, kto budziłby taki terror swoją obecnością. Tkacz czekał tuż obok potężnego siedziska.
- Wstań sługo…
Głos, niczym poblask przeszłych wydarzeń, a jednocześnie niczym mrożący krew w żyłach zew zdominował ciszę panującą w Sali tronowej. Jego echo wtórowało szeptem jeszcze kilka następnych sekund. Nie dało się określić, która z głów Kairosa przemówiła. A może żadna z nich?
- Natychmiast udasz się do jednego z wybranych. Srogi Oddech. Jeszcze jutro on schwytał trójkę. Przekazałeś mu, to, co my mówimy. Sprowadź ich tutaj.
Theo’Heez wysłuchał i wyszedł. Wiedział, że wszystko, co chciał powiedzieć, zostało już poznane. Bezzwłocznie przywołał do siebie wrzaskulce, latające demony, zwiastujące swoim krzykiem zagładę z reki Tzeentcha. Największy ze stworów miał służyć za wierzchowca. Wymówił zaklęcie i wzbił siew powietrze. Niebo nad pustkowiami rozjaśniło się nieco i chmara wrzaskulców ruszyła z nadnaturalną szybkością na południe…
(…)
Jedno skinienie czarnoksiężnika uciszyło wrzeszczące demony, które niczym złowróżbne ptaki, krążyły teraz nad zdewastowanym miasteczkiem. Theo’Heez przybył w samą porę. Na placu właśnie miało dojść do mordu na trójce, o której wspominał Tkacz. Khorvak wybiegł z jednego z budynków, jak tylko rozległy się krzyki wrzaskulców. Wiedział, że ktoś przybywa. Teraz, rozdrażniony musiał wysłuchać, co miał mu do powiedzenia posłaniec. Krasnolud, człowiek i elf patrzyli z ciekawością, na dwie oddalone postaci, wyraźnie o czymś debatujące. Z tej odległości nie mogli nic dosłyszeć, zresztą nawet gdyby, cóż by to dało, skoro dwaj wybrańcy posługiwali się plugawą mową chaosu?
W pewnym momencie Khorvak zaryczał ze wściekłości, po czym odszedł szybko, po drodze zabijając pierwszego lepszego sługę, jaki nawinął mu się po rękę. Najwyraźniej nie do końca zgadzał się z czarnoksiężnikiem, a jednak, musiał ustąpić. Potężny wojownik, okuty w monstrualną zbroję chaosu, ozdobioną na piersi zdeformowaną czaszką. Zaciekły wódz i wybraniec pana zgnilizny. On, Khorvak Srogi Oddech miał się kajać przed wyszczekanym sługusie Tzeentha! Wściekłość wzrastała w nim bardzo szybko. Wydał pojedynczy rozkaz, by szykować się do wymarszu. Więźniowie mieli być przekazani czarnoksiężnikowi.
Theo’Heez pogładził objęte szponami berło, zakańczające jego magiczny kostur. Wewnątrz, pod kryształową powierzchnią poruszyło się wielkie oko. Posłaniec zdawał sobie sprawę, że stąpa po cienkim lodzie, lada chwila, okuty w stal czempion może zmienić zdanie. Musiał, więc działać szybko.
Wymówiona na głos inkantacja niemal raniła uszy ocalałej trójki, o którą rozgrywała się teraz gra nerwów. Mag wzmacniał swój głos z każdym kolejnym słowem. Wzywał potęgi, przywoływał moc swojego pana. Niebo pociemniało, po czym znów rozjaśniło się, tym razem jednak fioletowo – krwawym blaskiem. Wiatry magii, niczym rozrzedzone chmury zaczęły wirować ponad miasteczkiem, zmieniać kształty i barwy. Zapadła absolutna cisza, nawet wrzeszczące demony nie wydały z siebie ni dźwięku. Krążyły wciąż, niczym stada padlinożerców, czekające na ucztę. Zwierzoludzie i wojownicy Khorvaka znieruchomieli. Jedyną reakcją życia był ich ciężki oddech, jakby wyczekujący.
Theo’Heez nie przestawał, teraz już wykrzykując słowa zaklęcia. Fioletowo różowe twory zaczęły łączyć się w powyginane i groteskowe twarze demonów. Wiatr wzmógł się w jednej sekundzie, w następnej przewracał już mniejsze przedmioty i łamał cieńsze gałęzie na okolicznych drzewach. Sztorm Zmian został przywołany. To, co ujrzała trójka schwytanych, mało, kto przeżyłby i pozostał jednocześnie przy zdrowych zmysłach. Zwierzoludzie nagle zaczęli padać na ziemię i w spazmach bólu przemieniać się w jeszcze potworniejsze formy. Towarzyszący temu ryk i kwik mroził krew w żyłach. Okuci w zbroje wojownicy chwycili za broń by dopaść sprawcę tego wszystkiego. Jednak i dla nich było już za późno. Pancerze zaczęły wrastać w ciała i przebijać je na wylot. Krew obficie wypływała spomiędzy płyt zbroi. Kolejne krzyki dołączyły do kakofonii cierpienia, gdy ściany budynków poczęły najpierw falować, by potem zmieniać się w żyjące formy, niczym wydostające się ze skał demony. Niektórzy wojownicy pochwyceni przez te żywe budynki zostawali wchłonięci niczym budulec i zaprawa w jednym. Theo’Heez wciąż stał nieruchomo, skupiał się jeszcze na czymś. Przed nim, bowiem, powoli i mozolnie otwierał się portal. Niewielkiej wielkości wir, niczym miniaturka tego, który szalał teraz nad miastem, zwiększał swoją objętość z każdą sekundą. Khorvakowi nie umknął ten szczegół. Szybko skojarzył fakty i domyślił się, po co mag wzywał burzę zmian, po co gromadził moc wichrów, mieszając je, choć było to tak niebezpieczne. Jego świta i tak była już stracona, zostawił, więc sobie tylko jeden cel. Zemsta.
Powstał, zbierając resztki sił. Jego lewa ręka przekształcona została w mięsno-stalowy twór, nadający się doskonale do przebijania ciał wrogów. Ból, jaki go przeszywał, z każdym krokiem dawał do zrozumienia, że w najbliższych minutach jego ciało po prostu nie wytrzyma tej deformacji. Widząc już tylko jednym okiem, zlokalizował wroga, następnie przywołał ostatnie rezerwy sił ze swoich mięśni by dopaść zdrajcę i zakończyć jego nędzne życie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz