poniedziałek, 31 października 2011

O Trzech Takich, co ukradli Morrslieb. Nieuchronne Miasto (cz.1)

Po długiej ciszy i wyjściu na jako taką prostą, ruszamy dalej z Inwazją. Na pierwszy ogień idzie mała próbka literacka, jeśli się spodoba, będzie to wstęp do regularnych opowiadanek. Koncept, to w miarę aktualne opowiadanie o Inwazji od nieco innej strony, wraz z ukazującymi się kolejnymi dodatkami. 
Enjoy (or not enjoy)


Z deszczu pod Rynnę.


Stary Łowca siedział na porośniętej mchem skale posapując od czasu do czasu. Dzień chylił się ku końcowi, tym bardziej tutaj, pod koronami drzew, zmrok dopadał powoli leśnych mieszkańców. Krasnolud odpalił swoją fajkę, jak to miał w zwyczaju czynić po udanym polowaniu. Nieopodal, przybity do drzewa kilkoma bełtami, wisiał martwy goblin. Łowca tropił go przeszło tydzień, podążając przez dzikie górskie ostępy, bagna, a w końcu przez gęstą puszczę. Goblinów było właściwie dwóch, przez co niesamowicie trudno było ich podejść. Nadzwyczajna czujność pokrak, uniemożliwiała zbliżenie się. Krasnolud wiedział, że musi czekać na ich ruch, czekać aż odsłonią się, spełniając swoją rolę w tym całym zleceniu, jakie otrzymał od dość ekscentrycznego czarodzieja. Sam nie miał szans wytropić Zębacza, dlatego potrzebne były mu Gobliny. Miał więcej szczęścia niż przypuszczał, bowiem odnaleziony Zębacz; wcale nie był z tego zadowolony i zżarł jednego z tropicieli, nim zginął od zadanej mu goblińską włócznią trucizny. Wyjmowanie jego wątroby było chyba najtrudniejszą częścią zadania, ale czego to krasnolud nie robi dla pieniędzy? Najpierw łażenie po moczarach, potem po lesie, a na końcu wyziew trzewi ogromnej i śmierdzącej bestii. Kaszka z mlekiem, a raczej piwo z wodną dolewką.  Wystarczy wspomnieć, że kontrakt opiewał na pokaźną sumkę, a do tego można było sprzedać to i owo, co zostało z goblińskich tropicieli… ”Ile to było by gówna, albo złota…” Jak zwykł mawiać jego dobry przyjaciel z dawnych lat.
Chwilę zamysłu przerwał hałas dochodzący zza pleców długobrodego. Instynktownie padł za skałę sięgając kuszy. Hałas zwiększał swą moc z każdą sekundą. Brzdęk stali, ochrypłe okrzyki i nieznoszące sprzeciwu rozkazy. Do tego jęki i zawodzenia. Maruderzy musieli się bardzo śpieszyć, inaczej nie ryzykowaliby wykrycia, choć tutaj, na północno wschodnich rubieżach Imperium nie często napotykało się większe grupy zbrojne Imperatora. Grupa była bardzo liczna. Krasnolud zamarł, niemal wstrzymując oddech. Miał wiele szczęścia, gdyż pochód minął go zaledwie jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów. Przemarsz wojowników trwał dobre kilka minut, wraz z nimi, w powrozach, niemal biegnąc, przemieszczali się jeńcy. Pośród grupy, łowca dojrzał kilku wojowników Chaosu, okutych w potężne czarne pancerze. Wychodziło na to, że był to jeden z wypadów grabieżczych, ale czemu brali jeńców? Czyżby trafili na kogoś ważnego?

(…)

Wampir spojrzał na potężnego wojownika chaosu z wyraźną pogardą i wyższością. W zasadzie zawsze patrzył tak na innych i nie do końca było wiadomo, czy jest to wyraz intencjonalnego lekceważenia czy też, uwarunkowane liniami krwi, naturalne odbieranie rzeczywistości. Jakiekolwiek miałoby być źródło tej arystokratycznej drwiny, Khorvak zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Śpieszył się i nie na rękę były mu dłuższe pogawędki z martwym truchłem, za jakie brał dziedzica Von Carsteinów. Miejsce spotkania było, co prawda dobrze zaplanowane, jednak maruderzy niecierpliwili się, zmuszeni do szybkiego marszu, zanim mogli nacieszyć się łupami z wyprawy. 
 - Tak jak ustaliliśmy, w mieście zostały same trupy, ale nic się nie spaliło. Tam stoją jeńcy, wybraliśmy wedle twoich wskazówek.
 - Wspaniale..tak..
Manfred pomyślał, że ma szczęście, spore szczęście. Udało mu się zyskać ogrom ciał do reanimacji, przy okazji zaledwie, wzięcia w niewolę dwójki dzieci samego elektora. I to wszystko nie kiwając nawet palcem. No, może dopomógł trochę sługusom chaosu, ściągając uwagę tutejszego garnizonu, ale rezultat znacznie przewyższał powzięte środki i to się liczyło.
- Miło było robić z tobą interesy wojowniku…
Khorvak nie odpowiedział, splunął na bok odchodząc w stronę swojej świty, okutej w ciężkie pancerze. Nie zamierzał dłużej zostawać na przygranicznych terenach, im szybciej wyruszą na rubieże, tym lepiej. Po drodze powinni trafić na jakieś bezbronne wioski, więc jego grabieżcy nacieszą się jeszcze wyprawą. Odczekawszy, aż wampir zabierze, obiecaną mu dwójkę, kazał pogonić resztę jeńców do pobliskiego parowu i zabić. Dodatkowe obciążenie było wysoce niepożądane. Maruderzy uwinęli się bardzo szybko, składając z narzuconych na siebie ciał, okrwawiony ołtarz ku czci Khorne. Wkrótce potem Khorvak zadął w swój róg, z którego niczym szarańcza i plaga wyleciały roje owadów w gęstych, zgniłozielonych oparach. Dźwięk przeszył grozą i rozpaczą całą okolicę. Nieliczni zwierzoludzie w jego świcie zaczęli porykiwać jak w amoku. Tabun ruszył. Pokrzepiony wolą boga krwi i osnuty błogosławieństwem pana zgnilizny. Na miejscu mordu zwiędło wszelkie życie i nigdy nie miało już tam wykiełkować choćby źdźbło trawy…

(…)

Jasuro przyłapał się na tym, że kolejny już raz dłubie w nosie zastanawiając się nad czymś. Czy to oznaka stresu? Czy może wręcz przeciwnie? Spojrzał na swoich towarzyszy niedoli. Krasnolud spał jak dziecko przytulony do swojego autorskiego garłacza, ckliwie zwanego: Bertą. Chrapał do tego, co najmniej tak głośno, jak nacierający Czołg Parowy. Drugi, z ich wykwintnego tria, spał snem wysoce niespokojnym, miotając się na prowizorycznym posłaniu ze szmat. Wysoki Elf - paranoik, do tego mag. Nic dziwnego, że śnią mu się koszmary. W sumie, człowiek, mógłby teraz obrabować tą dwójkę nucąc sobie piosenkę pod nosem, a pewnie by się nie obudzili. Mógłby, gdyby było gdzie uciec. Zaczął, więc rozmyślać, jak by tu wyślizgnąć się z całej sytuacji, w którą się wpakowali. Niejedno już w końcu przeżył i nie jeden stryczek czeka do dziś na jego szyję, powiewając pustą pętelką od imperium po Królestwa Estalijskie, z Bretonią i Tileą włącznie. Obecne położenie było jednak nieco gorsze, bo to nie prawo było problemem, tylko banda maruderów, do tego posiadająca myślącego dowódcę. Druga noc mijała, jak grasanci ucztowali w niewielkim miasteczku, daleko na rubieżach starego świata. Ot, taki przyczółek dla podróżników i awanturników, przy tym łatwy kąsek dla wycieczek z północy. Pech chciał, że Jasuro, Darknar i Keshemo, obrali ów przyczółek, za niezłe miejsce na tymczasową kryjówkę, dopóki pewne sprawy nie ucichną. (Prawdę mówiąc sprawy te nadal zaprzątały myśli Jasuro, który to odegrał dość znaczącą rolę w „Dziewiczej Aferze”, jak nazwano wielki skandal ujawniony na elektorskim zamku w Ostlandzie). Z deszczu pod rynnę jak to mawiają. Przynajmniej zdążyli się ukryć w tej głupiej zamaskowanej piwniczce, unikając nieszczęsnego losu mieszkańców osady. Trzeba było czekać i mieć nadzieję, że ci na górze, ruszą wreszcie okute blachą, czy ewentualnie porośnięte sierścią dupy i wyniosą się w końcu…



środa, 12 października 2011

Mannslieb nad Trójmiastem


Relacja z Bitwy o Złoto Północy; Gdańsk 2011


W drodze na Północ...

Tegoroczna jesień, to iście bursztynowy szlak, dla zapaleńców Inwazji, aż trzy zapowiadane wielkie turnieje, w połączeniu z regularnymi ligami stworzyły mini grand prix Warhammera. Po OMP i finale Ligi Ogólnopolskiej, kolejny z wielkich turniejów miał się odbyć w Gdańsku; od dawna zapowiadana Bitwa o Złoto Północy, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, miała być mocno obsadzona, posiadać mnóstwo nagród, a także poszczycić się wyjątkową atmosferą i organizacją. Czy tak było? O tym nieco później…


„Wrocław jak zawsze poddaje się ostatni…”  - nie mogło więc nas zabraknąć w Gdańsku, 08.10.11. Dzielnie wspierani przez Stacha (pozdr Kraków), który specjalnie jechał przez Wrocław, wyruszyliśmy w dziewięciogodzinny maraton PKP, w składzie: Dami, Darker, Arczi, Nastiuk, Deer Dance, wspomniany już Stachu oraz przemo – czyli ja, dla niewiedzących. Dzień wcześniej na turniej stawił się też Bonq ze swoją debiutującą dziewczyną – Olą. Ekipa zatem mocna, mimo wygrzewania się na urlopowym słońcu – Jaszczur pewnie czuł nutkę smutku, że nie mógł być z nami ; P 

Pociąg dotarł czas, co było pierwszym pozytywnym zdziwieniem, do tego zostaliśmy rozpoznani przez jednego z uczestników turnieju – już w tramwaju, w drodze na miejscówkę! (Nie ma to jak sława). Dalej już tylko szybka wyprawa dla potrzebujących, (kto mnie zna to wie, o co chodzi), następnie nawiedzenie, przywitanie, zakwaterowanie (tu kolejna niespodzianka w postaci darmowych noclegów w pokojach!), oświecenie… tup tup tup, zapisy (tu pierwsze rozczarowanie, gdyż niestety nikt z Warszawy nie przybył, a nie ukrywając n a to też liczyliśmy, by Bitwa była jak najbardziej zaciekła… bura też należy się kilku innym bliższym ośrodkom, skąd grający nie dotarli, choć mieli kilka razy bliżej niż Kraków czy Wrocław, czy Zielona Góra.). No i nieubłagalnie, z frekwencją myślę, ze nieco poniżej oczekiwań, (ale to też może urok seryjnych turniejów, co miesiąc) zaczęliśmy! AAAaaa..stop! Zanim zaczęliśmy, każdy spragniony wiedzy, mógł poznać Teokratę!!!  (pozdr dla Teo, ale o tym potem)



Dzień Pierwszy – Krew i Pot

Na początek wspomnę, że gry rozegrane na tym turnieju były niesamowite, niemal każda wyrównana i wymagająca. Kilka z nich spokojnie obsadziłoby miejsca w „top10 gier ever by Przemo&friends”.
Obsada, mimo braku Warszawy, a także innych kilku zawodników z potencjałem, wydawała się dość mocna. Rozkład stolic, po ostatnim sukcesie Orków, (które o dziwo mają branie dopiero jak ktoś nimi wygra i pokaże, jakie to fajne), mieliśmy sporo zielonych stolic (zarówno w wersji reanimatorowej jak i czysto naporowej), wykwit Chaosu, jadącego na fali Unleashing the Spell a także nowego Questa (nie wiem czy ktoś grał Khorvakiem, dla mnie wydawało się, że jest za mało czasu, by dotrzeć tą talię, niewątpliwie z potencjałem, lecz mimo wszystko słabszą od mega agresywnej wersji, jaką opracowaliśmy z Jaszczurem jakiś czas temu). Do tego standardowo masa Imperiów ( nie całkiem identycznych jak się potem okazało) i Krasnoludów (tak na Tunnel Fighterach, Kazadorach jak i tych podszywających się tylko za krasnali, z 12-20 kartami Imperium w decku…bleee..tak Zombi – nienawidzę cię : P  Co ciekawe – żadnych Dark Elfów!!! Szok. He nikt za to się nie szokował. Brak również.

A więc bez obecności długouchych, w nadziei na omijanie krasnoludów szerokim łukiem, na polu bitwy stawiłem się z dłuższy czas już szlifowanym Chaosem, który przechodząc sporo mutacji wypracował pewną postać, którą nie chwaląc się, gra obecnie spora grupa osób, co tylko cieszy i wróży dalszy rozwój długo niedocenianemu chaosowi.
(tam na deckbox nie ma nowego Questa, więc jako proxy jest ten beznadziejny z Chaosu)

Runda 1
Na początek przyszło mi się zmierzyć z Adamem, grającym Imperium. Jak sam przeciwnik przyznał, był nieco w tyle, z powodu przerwy w grze i nieznajomości najnowszych kart. To, plus zdecydowana agresja Chaosu przeciwko Imperium pozwoliło mi na wygraną 2-1 lub 2-0, nie do końca pamiętam.

Rundy 2-4
Tutaj nie pamiętam kolejności (zmęczenie po całonocnym pociągu i prosto na turniej). Dostawałem jednak same Imperia pilotowane przez graczy z najwyższej półki, (co zresztą potwierdziły wyniki końcowe). Fortep – pierwszy nasz mecz ever, oby więcej takich. Zacięte gry, wyrównany poziom i jak zwykle bywa na tym pułapie, – kto popełnił mniej błędów, ten wygrał. 2-1 dla mnie, piękne starcia, ujrzany przeze mnie Karl Franz zaszczepił ziarno podziwu jak i zgrozy… 
O ile się nie mylę, grałem następnie z Kryhą, niedawnym zwycięzcą OMP, tak, więc kolejna wysoka poprzeczka. Jego talia Imperium zaciekawiła mnie jeszcze bardziej, kiedy ujrzałem na stole Piratów! A potem dowiedziałem się jeszcze, że by znaleźć na nich miejsce, Kryha wywalił wioski! Powiem tylko, szacun za zaskakujący tech, a do tego znów nam potwierdzenie wyszło, jak dobrze stoi Imperium z ekonomią, skoro potrafią ugrać świetne wyniki bez wiosek! Moja wygrana 2-1 była nieco na wyrost, bowiem, w pierwszym meczu, Kryha miał taką miazgę na ręku, że się grać tym nie dało, dopiero dwie następne gry, po jednej dla każdego pokazały jak wyrównany mógłby to być pojedynek. No, to dopisuję kolejną osobę, do listy tych, którzy chcą się przy najbliższej okazji na mnie zemścić za o włos przegrane starcia…
Trzecie Imperium, również na Karolu, za to z niespodzianką w postaci Skinków, prowadził szeryf - nieznana mi dotychczas postać. Szybko zorientowałem się, że mam do czynienia z naprawdę dobrym graczem i kosztowało mnie masę wysiłku i rozkminy by wyjść obronną ręką z tego starcia. Kolejna 2-1 i już mogłem zwać się pogromcą Imperium…

Runda 5
Na dość długo okupowanym pierwszym stole przyszło mi w końcu spotkać się z Teokratą, prowadzącym Orczą kontrolkę, z Manfredem. Nie ukrywam, że ten matchup jest dla mnie jednym z cięższych, z powodu wszelkich rzygów i removal na moje jednostki, i rzeczywiście, okazało się, że, mimo iż zaczynałem, pierwszą grę wygrał Teo, po zaciekłym starciu. Zrobiło się ciężko, bo w drugiej wygrałem o włos, raczej przez większą ilość błędów u przeciwnika niż moich własnych (kolejny raz dopomogło mi po prostu ogranie). Trzecia gra zbliżyła nas niemal do time limitu, co nigdy mi się jeszcze chaosem nie zdarzyło. Z mojej strony była szansa na remis, po wykańczających turach, przeciwnik nie miał nic na stole prócz developek, ja z kolei wisiałem na 2 obrażeniach od śmierci… Prosty błąd z mojej strony – nie niszcząc jedynego suportu Orków w kingdom (zapomniałem odpalić akcję z Questa) na własne życzenie dostałem Grimgora po Queście i nawet finałowy Unleashing w Szczura (sic!) dzielnie skreślony przez Teo – Long Winterem nie uratował mnie. Wynik: 1-2. Ale wrażenia z gier – bezcenne.

Runda 6
Ostatnia runda, po emocjach meczów z Teo i całą masą wrednych Imperiów, kiedy wejście do top16 miałem już za pasem, upłynęła już nieco sennie, a zmęczenie zamaskowane red bullami i kawą zaczynało o sobie dawać znać. Arczi, z Orkową kontrolą powziął zemstę za nasze ostatnie ligowe starcie. Mimo mojego rozpoczęcia, zostałem pokonany zdaje się 1-2, ale trzeba przyznać, że ani nie dochodziło w tych grach, ani też nie byłem na wyżynach swoich umiejętności. Przede wszystkim jednak, przeciwnik był po prostu lepszy i zasłużenie wygrał…


Afterparty

Wraz z zakończeniem dość męczącej rundy, zadowolony ze swojego wyniku, dającego mi 5 miejsce i koronę niszczyciela Imperiów, zmówiliśmy się na obiecaną integrację imprezowo-alkoholową. Wszelkie zbiegi wellness i oczyszczające, tudzież drzemki albo gadanie o czymkolwiek na korytarzach hotelu zapełniły lukę pomiędzy turniejem a wyjściem na miasto.
Mimo zimnej nocy, a także różnych perturbacji natury logistycznej, całkiem przyjemnie było poszwędać się po Sopocie w poszukiwaniu knajpy, czy też chować się w kiblu w kolejce trójmiejskiej z powodu braku niekupionych na czas biletów. Słowem – ach, gdzie są tamte dni…
Kiedy niczym Izraelici, po wyczerpujących rozmowach na zewnątrz i ospacerowaniu centrum Sopotu zagnieździliśmy się w bardzo świetnej knajpie Puzon, wszyscy odetchnęli mogąc pokrzepić się czymś zimnym (lub ciepłym) i piwnym. Dobra muzyka, klimat i nietuzinkowy wystrój ( i te szpitalne łóżko do siedzenia!) w towarzystwie piwka, ogarniętych ludzi…czego chcieć więcej? Ykhm…jutro gramy top16..a więc - czasu. Czas. Tak właśnie, on to bezpardonowo nie pozwolił nam zobaczyć wschodu słońca na sopockim molo, w towarzystwie kompletnie zalanych przyjaciół…Może next time. Tym razem jednak pomiędzy 1 a 3 w nocy wszyscy zmyli się, by złapać, choć trochę snu przed nadchodzącymi finałami. Z tego miejsca dzięki wielkie dla Fortepa, Teo i Zombiego szczególnie, za dobry wieczór z dobrymi rozmowami i myślę, że jak najbardziej udaną integrację.


Dzień Drugi - Sądny (Rdza i Łzy)

Następnego poranka, wszyscy zdrowi, wypoczęci, w świeżej kondycj….emm jeszcze raz.

Następnego dnia, nieco po czasie zwlokłem się w końcu na dół. Wiadomo; prysznic i izotonik jako tako nareperował moje samopoczucie, nie mniej, w olimpijskiej formie nie był chyba nikt z obecnych, którzy dzień wcześniej się integrowali. No, w sumie, kiedy wszyscy niemal są lekko nie w formie, to i tak szanse są na podobnym poziomie.

Graliśmy w grupach, dwóch wychodziło z czterech. Grał każdy z każdym. Fair to me. Jak stwierdziłem też przy pierwszym parowaniu: ”Chodź Teo, miejmy to już za sobą..”
Znając już swoje możliwości, ugraliśmy trzy piękne gry. Do tego popełniliśmy chyba jeszcze więcej błędów niż dzień wcześniej. Jeden kosztował mojego przeciwnika grę (na tym poziomie talii i prowadzących, zazwyczaj tak właśnie jest – błędów chaos, tak jak orki, nie wybacza). Co by nie mówić, moje zagapienie się (kolejne) również kosztowało mnie grę. Po iście tytanicznych zmaganiach, udało mi się wyciągnąć 2-1 i zrewanżować się za dzień poprzedni. No..to do następnego turnieju, zatem.

Drugi mecz w grupie, przypadło mi zagrać z Adamem. Dzień wcześnie pokonałem jego talię, ale tego dnia, mój Chaos miał potężnego kaca. Generalnie nie ma, co się rozwodzić. 2-1 dla Imperium, po raz pierwszy! (i ostatni mam nadzieję). Wygrany rzut kostką, w tym przypadku sporo robił, do tego perfekcyjne podejścia startowe i kompletnie gwiazdorskie top decki nie dały mi szans. Mecz wyrównany i zasłużona wygrana. Prawa fizyki i tyle.

Żadnych stałych za to nie było w rundzie numer trzy… O wyjście z grupy przyszło mi grać z Zombim. Przyznam, że talia krasnoludzka, była tą, której obawiałem się (i obawiam) najbardziej.  Zombie w iście dżentelmeński sposób wytoczył mi srogą bitwę, zdrowo okładaną zarówno anulowaniem obrażeń jak i zadawaniem ich w ilościach nad wyraz dla mnie nie wygodnych. Wiedziałem, że jeśli wcześnie nie uruchomię Raiding Camps - popłynę. W pierwszej grze się nie udało, i tak też się stało. Druga gra to epickie walki w battlefieldzie, broniący mnie Den niczym 300 spartan (podniosłem i zniszczyłem mu chyba z 10 developek jak nie więcej) i rzutem na taśmę wygrany mecz Unleashingiem w odpowiedzi na Valayę/My Life (jedno z dwóch). Trzecia gra, zaczynał przeciwnik, mimo średniego dojścia, zdołał utrzymać Derricksburg Forge w queście dzięki Milicji, lekko udało mi się napierać, ale po pierwszej strefie wyskok jednostek z trzema (!!!) Heblami zabiło mnie w dwie tury… Zombie, wiesz, że cię nienawidzę: P, ale i respekt wielki za te epickie walki i srebrną kulę dla Chaosu.


Tak, więc przedwcześnie musiał się skończyć sztorm Chaosu, niedosyt pozostał wielki, bo jak się okazało, Imperium zjadły pomstowane przeze mnie krasnoludy 2-0 w pierwszej rundzie top8, a śmiem twierdzić, że Chaos niejedno Imperium mógł by jeszcze do ściany przyprzeć i wycisnąć nieco flaków.  No, cóż, trzeba będzie usiąść i pomyśleć, jak tu się lepiej przygotować na synów Grungiego w przyszłości. Na pocieszenie, sam okrzyknąłem się moralnym zwycięzcą turnieju, jako, że pokonałem wszystkich, którzy zajęli miejsca 1-4 (czyli Fortep, Krycha, Adam i Szeryf). Do tego zgarnąłem Runage – grę, którą sam podstępnie szepnąłem Fortepowi i na którą polowałem od samego początku…




Północ Obroniona...

Hmm czyli tak:
- towarzystwo wyśmienite
- poziom bardzo wysoki
- organizacja na pięć gwiazdek
- nagrody wypas (całe top16 plus jeszcze kilka)
- gry epickie i godne zapamiętania
- integracja w Puzonie jak najbardziej

Czy ktoś chce jeszcze pytać jak było? Raczej żałujcie, jeśli nie byliście!



Na koniec kilka słów jeszcze. Odnośnie samego meta, nieuniknione, jest stwierdzenie, że Imperium dominuje jak żadna inna stolica. Niestety. Wciąż czekamy na rozdział małżeństwa Warpstone’a z Derricksburgiem…  Orki i Krasnoludy wydają się być drugą siłą Inwazji, którym po piętach depcze wciąż nieprzewidywalny Chaos. Dark Elfy, wydaje mi się, że wcale nie odstają, kłopot w tym, że brak grających nimi dobrych graczy… Na High elfy przyjdzie nam poczekać, miejmy nadzieję, że do następnego Battlepacka.

Druga sprawa, chłopaki z Trójmiasta – wielki dla was szacun, trzeba to przyznać, że tak mocnej ekipy się nikt nie spodziewał. Macie świetny team, sporo solidnych graczy, zresztą, co będę wam mówił – Złoto Północy obronione z przytupem; za rok przyjeżdżamy po nie, to się szykujcie. Tutaj trzeba też wspomnieć, Imperium na Karolu, zrobiło na mnie niebagatelne wrażenie, Fortep słusznie odkuł się za pechowo stracony finał Ligi. W starciu z klasycznym porno Imperium, (jakie zdominowało OMP) – Francuz wychodzi mocno do przodu. Styl gry, alternatywny power level – to zobaczyłem na turnieju. Zapamiętamy. Cieszy też fakt, że z różnych „zagłębi” graczy wychodzą oryginalne idee na talie i granie w ogóle. Oby tak dalej; Warszawo czekamy na wasz Challenge i duży turniej…

„Najsamwpierw” na końcu, oczywiście oskarowe podziękowania i pozdrowienia. Pierwsze skrzypce, a nawet fortepian – dla Fortepa. Full profeska, oby więcej takich turniejów, szatańskie plany są, my wiemy. Virgo musi być również wymieniony z imienia, kolejny raz spotkaliśmy się na turnieju, człowieku, że przyjeżdżasz z daleka by robić tak dobrą Inwazję i do tego gadać o karciankach, anime i nie tylko, przesiadując na podłodze korytarza – piszę się na to! Teo, w końcu ujawniłeś się, jeszcze nie jeden browar i rozmowa o robieniu talii przed nami. Dzięki za solidne gry! Kryha – ja już mówiłem ci co sądzę, nikt temu zaprzeczyć nie może. Szacun za tech w swojej talii i świetny wynik. Pozdrowienia dla Słońca również, Zombiego, którego wcale nie nienawidzę, pana na portierni (za wypasiony pokój!), Mamuta, całej reszcie, której nie wymieniłem, a poznałem. Gratulacje wreszcie dla zwycięzców i dzięki dla całej ekipy Wrocławskiej (w tym szczególnie - dla debiutującej Oli).

Oby więcej takich turniejów! Następny przystanek – Stahleck…