poniedziałek, 31 października 2011

O Trzech Takich, co ukradli Morrslieb. Nieuchronne Miasto (cz.1)

Po długiej ciszy i wyjściu na jako taką prostą, ruszamy dalej z Inwazją. Na pierwszy ogień idzie mała próbka literacka, jeśli się spodoba, będzie to wstęp do regularnych opowiadanek. Koncept, to w miarę aktualne opowiadanie o Inwazji od nieco innej strony, wraz z ukazującymi się kolejnymi dodatkami. 
Enjoy (or not enjoy)


Z deszczu pod Rynnę.


Stary Łowca siedział na porośniętej mchem skale posapując od czasu do czasu. Dzień chylił się ku końcowi, tym bardziej tutaj, pod koronami drzew, zmrok dopadał powoli leśnych mieszkańców. Krasnolud odpalił swoją fajkę, jak to miał w zwyczaju czynić po udanym polowaniu. Nieopodal, przybity do drzewa kilkoma bełtami, wisiał martwy goblin. Łowca tropił go przeszło tydzień, podążając przez dzikie górskie ostępy, bagna, a w końcu przez gęstą puszczę. Goblinów było właściwie dwóch, przez co niesamowicie trudno było ich podejść. Nadzwyczajna czujność pokrak, uniemożliwiała zbliżenie się. Krasnolud wiedział, że musi czekać na ich ruch, czekać aż odsłonią się, spełniając swoją rolę w tym całym zleceniu, jakie otrzymał od dość ekscentrycznego czarodzieja. Sam nie miał szans wytropić Zębacza, dlatego potrzebne były mu Gobliny. Miał więcej szczęścia niż przypuszczał, bowiem odnaleziony Zębacz; wcale nie był z tego zadowolony i zżarł jednego z tropicieli, nim zginął od zadanej mu goblińską włócznią trucizny. Wyjmowanie jego wątroby było chyba najtrudniejszą częścią zadania, ale czego to krasnolud nie robi dla pieniędzy? Najpierw łażenie po moczarach, potem po lesie, a na końcu wyziew trzewi ogromnej i śmierdzącej bestii. Kaszka z mlekiem, a raczej piwo z wodną dolewką.  Wystarczy wspomnieć, że kontrakt opiewał na pokaźną sumkę, a do tego można było sprzedać to i owo, co zostało z goblińskich tropicieli… ”Ile to było by gówna, albo złota…” Jak zwykł mawiać jego dobry przyjaciel z dawnych lat.
Chwilę zamysłu przerwał hałas dochodzący zza pleców długobrodego. Instynktownie padł za skałę sięgając kuszy. Hałas zwiększał swą moc z każdą sekundą. Brzdęk stali, ochrypłe okrzyki i nieznoszące sprzeciwu rozkazy. Do tego jęki i zawodzenia. Maruderzy musieli się bardzo śpieszyć, inaczej nie ryzykowaliby wykrycia, choć tutaj, na północno wschodnich rubieżach Imperium nie często napotykało się większe grupy zbrojne Imperatora. Grupa była bardzo liczna. Krasnolud zamarł, niemal wstrzymując oddech. Miał wiele szczęścia, gdyż pochód minął go zaledwie jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów. Przemarsz wojowników trwał dobre kilka minut, wraz z nimi, w powrozach, niemal biegnąc, przemieszczali się jeńcy. Pośród grupy, łowca dojrzał kilku wojowników Chaosu, okutych w potężne czarne pancerze. Wychodziło na to, że był to jeden z wypadów grabieżczych, ale czemu brali jeńców? Czyżby trafili na kogoś ważnego?

(…)

Wampir spojrzał na potężnego wojownika chaosu z wyraźną pogardą i wyższością. W zasadzie zawsze patrzył tak na innych i nie do końca było wiadomo, czy jest to wyraz intencjonalnego lekceważenia czy też, uwarunkowane liniami krwi, naturalne odbieranie rzeczywistości. Jakiekolwiek miałoby być źródło tej arystokratycznej drwiny, Khorvak zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Śpieszył się i nie na rękę były mu dłuższe pogawędki z martwym truchłem, za jakie brał dziedzica Von Carsteinów. Miejsce spotkania było, co prawda dobrze zaplanowane, jednak maruderzy niecierpliwili się, zmuszeni do szybkiego marszu, zanim mogli nacieszyć się łupami z wyprawy. 
 - Tak jak ustaliliśmy, w mieście zostały same trupy, ale nic się nie spaliło. Tam stoją jeńcy, wybraliśmy wedle twoich wskazówek.
 - Wspaniale..tak..
Manfred pomyślał, że ma szczęście, spore szczęście. Udało mu się zyskać ogrom ciał do reanimacji, przy okazji zaledwie, wzięcia w niewolę dwójki dzieci samego elektora. I to wszystko nie kiwając nawet palcem. No, może dopomógł trochę sługusom chaosu, ściągając uwagę tutejszego garnizonu, ale rezultat znacznie przewyższał powzięte środki i to się liczyło.
- Miło było robić z tobą interesy wojowniku…
Khorvak nie odpowiedział, splunął na bok odchodząc w stronę swojej świty, okutej w ciężkie pancerze. Nie zamierzał dłużej zostawać na przygranicznych terenach, im szybciej wyruszą na rubieże, tym lepiej. Po drodze powinni trafić na jakieś bezbronne wioski, więc jego grabieżcy nacieszą się jeszcze wyprawą. Odczekawszy, aż wampir zabierze, obiecaną mu dwójkę, kazał pogonić resztę jeńców do pobliskiego parowu i zabić. Dodatkowe obciążenie było wysoce niepożądane. Maruderzy uwinęli się bardzo szybko, składając z narzuconych na siebie ciał, okrwawiony ołtarz ku czci Khorne. Wkrótce potem Khorvak zadął w swój róg, z którego niczym szarańcza i plaga wyleciały roje owadów w gęstych, zgniłozielonych oparach. Dźwięk przeszył grozą i rozpaczą całą okolicę. Nieliczni zwierzoludzie w jego świcie zaczęli porykiwać jak w amoku. Tabun ruszył. Pokrzepiony wolą boga krwi i osnuty błogosławieństwem pana zgnilizny. Na miejscu mordu zwiędło wszelkie życie i nigdy nie miało już tam wykiełkować choćby źdźbło trawy…

(…)

Jasuro przyłapał się na tym, że kolejny już raz dłubie w nosie zastanawiając się nad czymś. Czy to oznaka stresu? Czy może wręcz przeciwnie? Spojrzał na swoich towarzyszy niedoli. Krasnolud spał jak dziecko przytulony do swojego autorskiego garłacza, ckliwie zwanego: Bertą. Chrapał do tego, co najmniej tak głośno, jak nacierający Czołg Parowy. Drugi, z ich wykwintnego tria, spał snem wysoce niespokojnym, miotając się na prowizorycznym posłaniu ze szmat. Wysoki Elf - paranoik, do tego mag. Nic dziwnego, że śnią mu się koszmary. W sumie, człowiek, mógłby teraz obrabować tą dwójkę nucąc sobie piosenkę pod nosem, a pewnie by się nie obudzili. Mógłby, gdyby było gdzie uciec. Zaczął, więc rozmyślać, jak by tu wyślizgnąć się z całej sytuacji, w którą się wpakowali. Niejedno już w końcu przeżył i nie jeden stryczek czeka do dziś na jego szyję, powiewając pustą pętelką od imperium po Królestwa Estalijskie, z Bretonią i Tileą włącznie. Obecne położenie było jednak nieco gorsze, bo to nie prawo było problemem, tylko banda maruderów, do tego posiadająca myślącego dowódcę. Druga noc mijała, jak grasanci ucztowali w niewielkim miasteczku, daleko na rubieżach starego świata. Ot, taki przyczółek dla podróżników i awanturników, przy tym łatwy kąsek dla wycieczek z północy. Pech chciał, że Jasuro, Darknar i Keshemo, obrali ów przyczółek, za niezłe miejsce na tymczasową kryjówkę, dopóki pewne sprawy nie ucichną. (Prawdę mówiąc sprawy te nadal zaprzątały myśli Jasuro, który to odegrał dość znaczącą rolę w „Dziewiczej Aferze”, jak nazwano wielki skandal ujawniony na elektorskim zamku w Ostlandzie). Z deszczu pod rynnę jak to mawiają. Przynajmniej zdążyli się ukryć w tej głupiej zamaskowanej piwniczce, unikając nieszczęsnego losu mieszkańców osady. Trzeba było czekać i mieć nadzieję, że ci na górze, ruszą wreszcie okute blachą, czy ewentualnie porośnięte sierścią dupy i wyniosą się w końcu…



1 komentarz:

  1. "Stary Łowca Długobrodych" - brzmi jakby tropil krasnoludy, a nie byl jednym z nich ;)
    "stary dlugobrody lowca" bylby imo odpowiedniejszy.
    pzdr

    OdpowiedzUsuń