Tak sobie wczoraj powspominaliśmy u Jaszczura i Diany o turniejach, trochę sentymentalnie, trochę technicznie, ze tak to ujmę. I tak się dziś przy porannej kawie wzruszyłem, że trzeba coś skrobnąć. O turniejach właśnie. Na wielu nie byłem, bo mowa tutaj o takich większych, wyjazdowych najczęściej, ale z drugiej strony na tych ważniejszych dla Inwazji mnie nie zabrakło. Każdy taki turniej, to swojego rodzaju wyprawa, wiadomo, organizacja, panika (albo i nie). Nastawienie i motywacja. Do tego dochodzą aspekty typu: możliwości imprezowe (jak np. w Pradze, świetne i nie drogie piwko na tamtejszym Żiżkowie), zwiedzanie, integracja (co mimo braku czasu, na coś więcej, bardzo fajnie wyszło w Pszczynie na Regionalsach – na MP liczymy na więcej oczywiście!) Z każdą taką wyprawą wiąże się potem wiele wspomnień, dobrych i złych czasem. Pechowe gry, albo niesamowicie fartowne, albo te, w których wszystko nam szło jak we śnie. Poznani ludzie i dziwne eventy. No i wiadomo – zdjęcia. (mam nadzieję, że moi znajomi nie pozwą mnie do sądu za zamieszczenie tych kilku fotek).
Każdy podchodzi w różny sposób do samego turnieju, pomijając otoczkę imprezowo/kulturalną. Niby wszyscy grają „for fun”, chcą się dobrze bawić, poznać innych graczy itd. Ale nie oszukujmy się. Jak wszędzie, wysoki instynkt łowczy i wzmożona chęć rywalizacji/dominacji jest obecna zawsze. Sprawdzić się z najlepszymi. Dowiedzieć się, na co nas i naszą talię stać. Zaskoczyć przeciwnika zagraniem, stylem gry. Osiągnąć coś. Wygrać. Niech mi nikt nie mówi, że te cele są mu obce, bo po prostu skłamie. Ale, ale to nie jest nic złego, po to mamy karcianki z rycerzami i smokami, żeby samemu się nie napieprzać po głowie kijami, czy nie? Zbiorowa terapia socjalna rządzi! choć ostatnio już śmieliśmy się, że jak ktoś nam wysuwa w 2-3 pierwsze tury 2x Rodrick i 2xOsterknacht kasując wszystko co mamy to aż korci żeby jednak użyć tego argumentu przemocy fizycznej : D No, starczy tej złej karmy, trzeba wrócić do zdrowej rywalizacji.
Rywalizacja, bowiem, ma taką fajną cechę stopniowalności, co niekiedy, źle zinterpretowane ocenia się, jako wrogość lub coś w tym stylu. Wiadomo, jak kibicujemy – to Naszym. Jak we Wrocławiu to „Hej Śląsk”, ale już na ME będzie „Hej Polska Gol”. Tutaj jest podobnie. Co wtorek zmagamy się, knując jak by tu załatwić Jaszczura, jednocześnie nie dostając batów od Darkera, no tak, ale zawsze zostaje jeszcze ktoś inny, na kogo też musimy być gotowi. Potem wracamy sobie do domu, przeglądamy forum, turnieje z innych miast, potem jakiś pościk, że ale to się Warszafka wozi, albo ci z Wrocławia, to się dumą unoszą jak by byli pierwszymi prorokami Biblii. Na turnieju ogólnopolskim wiadomo, prócz indywidualnych wyników, patrzymy na „nasze” miasto. A dalej? Zbliża się Stahleck Invasion, była Praga. Tam już nie ma takich podziałów, tam trzeba dołożyć Niemcom/Czechom/Włochom(tak!) i zdobyć koronę dla Polski. Jest coś fajnego w takiej rywalizacji, jeśli nie przeradza się w dziwne i wypaczone niechęci.
Kiedy mówimy o turniejach, trzeba wspomnieć o wyborze talii, jak już pisał Jaszczur, nie do końca jest to łatwe, a na pewno dla mnie, wręcz bardzo trudne. Niestety, jestem trochę romantycznym graczem i lubię sobie pograć „ambitnymi” kombinacjami jak to mówi Deer Dance. Do tego mam dziwną tendencję do zmian talii, tudzież samej stolicy, na dzień, czy kilka godzin przed turniejem. Ostatnio było tak przed Regionalsami, kiedy po przebudzeniu się, poszedłem po talię, wyrzuciłem z niej „moduł” Dark Elf i wrzuciłem Chaos. Pamiętam, że na dole już trąbiła reszta ekipy, czekając przy samochodzie, a ja jeszcze koszulki zmieniałem.
Trzeba się jednak otrząsnąć i spojrzeć prawdzie w oczy. Talia musi być skuteczna. Trzeba też mieć talię ograną, ja sam bez bicia przyznam się, że jak nie pogram talią tak z 20 gier, co najmniej, to robię błędy jak dziecko, nie wykorzystując wszystkich okazji i możliwości. Poznanie swojej broni to podstawa, do tego poznanie tego, na co nas stać w konfrontacji z każdą stolica i jak nasz styl gry musi się zmieniać w zależności od przeciwnika. Dalej, słabe strony i co tak naprawdę boli nas a z czym sobie radzimy bez większych problemów. Myślę, że warto poświecić kilka chwil na przemyślenie tych rzeczy.
Oczywiście jak da się połączyć swoje uczucia i skuteczność w jednym decku – jest super! Gorzej jak ktoś lubi HE (tak jak ja przykładowo). Chociaż tutaj, ja bym nie przekreślał do końca tej stolicy, gdyby było więcej czasu to, kto wie, czy nie dałoby się przetestować i wypuścić na turniej jakiegoś „czarnego konia” z Księciem Szczupłych na grzbiecie. Na dużym turnieju, gdzie wpada spora ilość graczy, warto popróbować się z najlepszymi, często gramy w dość hermetycznych środowiskach, i dobrze znamy swoje talie/styl gry. Rozgrywka z kimś obcym jest nader cennym doświadczeniem.
Jest jeszcze coś, czego nie da się „nauczyć”. Nerwy. Zdenerwowanie, trema, niepokój, gwarantowany klocek przed rozpoczęciem turnieju lub w trakcie nawet : D To wszystko może prześladować, bo wiadomo, ranga turnieju, czasem spore oczekiwania. Potrafi to bardzo popsuć nam grę, być źródłem popełnienia błędów czy nawet przegranej. Turniejowe nerwy da się opanować jeżdżąc na turnieje. Może to nic odkrywczego, ale tak właśnie jest. Im więcej gier rozegrasz w stresowych sytuacjach, tym bardziej do nich przywykniesz. Ja tam nadal zawsze się trochę denerwuje i zawsze próbuję, jakos odwracać swoją uwagę od tego, ale z każdą kolejną grą, jest lepiej. Człowiek się wkręca i zapomina.
Ok, to takich kilka przemyśleń porannych, czas na jakieś śniadanie, więc litościwie zakończę już te dywagacje. pozdr i do zobaczenia na Turniejach!
bardzo ciekawy wpis, fajnie wpisujący się w atmosferę przed empekową, no i jestem "bohaterem" jednej historyjki, co mi schlebia ;-) TEO
OdpowiedzUsuń