Relacja z WHI LCG Days, Stahleck 2011
Highway to Ren
Tegoroczny Stahleck Invaion, był turniejem, na który szykowaliśmy się już od dawna. Pamiętam, jak w zeszłym roku serce krwawiło, że nie było nam dane się tam zjawić. Czesi zgarnęli wówczas laury, już wtedy pokazując, że, demonizowane imperium, można objechać, jeśli ktoś potrafi wymyśleć coś wymykającego się schematom. Nie inna sytuacja kształtowała się tegorocznej jesieni, kiedy to na długo przed turniejem odezwał się chór Imperialnych płaczek, przede wszystkim, pod postacią pewnego pana, znanego tym, co czytują forum FFG. Co na to ekipa z Wrocławia? Jak przystało na porządnych pogromców duchów (i fanów Billa Murray’a), cel obstawiony był tylko jeden: Veni, Vidi, Vici. Plus: w zamiarze utarcie nosa Imperialnym rodem ze słonecznych Włoch.
Zatem, ubrani ciepło, zapakowani na minimalnym prowiancie, za to z full size determinacją ruszyliśmy Jaszczur-autem w kierunku upragnionego zamku. Prócz kierowcy, do środka zapakowali się kolejno: marudzący Bonq, oferująca usługi wokalne Dami, oraz skromna moja osoba podziwiająca górki i takie tam mostki dla żab czy sarenek. Co tu wiele mówić, autostrada wiodła niemal po linii prostej, do tego mieliśmy najnowszy model GPS „Darker 3.0” (jako piątego pasażera), więc nie mogliśmy się pogubić. W samym Bacharach (urokliwe miasteczko pełne winiarni, leżące tuż nad Renem, a u podnóży zamku), nieco się pogubiliśmy, bo nasza miejscówka okazała się prawie w ogóle nieoświetlona, ale koniec końców - my byśmy nie dotarli?
(łyk świeżego powietrza pomiędzy rundami)
Pokaż mi sto kart, a powiem ci gdzie jesteś…
Zameldowawszy się w naszym całkiem fajnym pokoju (wadą pomieszczenia okazał się potem brak wydzielonej izolatki dla chrapiącego Darkera) szybko odnaleźliśmy ekipę rodaków z północy. Dobrze spotkać swoich na obcej ziemi, choć nie do końca dobrze dowiedzieć się, że cala Inwazja tutaj, to jednak coś w rodzaju pobocznej imprezy, wiadomo, Gra o Tron grała pierwsze skrzypce, ale Fortep zarzucił niepokojącymi wieściami odnośnie niskiej frekwencji. Co tam, myślę, jutro przyjadą i będzie gitara. Tak, więc, wśród podzielonych zdań i mieszanych odczuć, na szybko skleiłem talię highlandera, z przewodnią ideą picia browarów i grania na stolicy HE. Lekka lipa, musiało być dokładnie sto kart, do tego dozwolone mieszanie Destro z Orderem, ale co tam, przecie o styl tutaj szło.
W skrócie jeszcze powiem, że choć niewiele widzieliśmy na zewnątrz, bo był późny wieczór, to zamek i okolica robiły wrażenie, świetna miejscówka na tego typu imprezy, do tego dobre zaplecze na przyjęcie ludzi, miła obsługa na recepcji : ) co ważne, jak dla mnie, to bardzo dobre żarcie i…uwaga… kawa za free ile kto chce : D No tak, się podjarałem.
(Nie! Nie! Wcale nie mam zamiaru zabrać ci tych pulpetów!)
Gorzej wypadło miejsce, gdzie miały odbyć się same turnieje Inwazji. Jak ktoś to skomentował; poczułem się niemal obrażony tym, że przyjdzie nam grać w wydzielonej części stołówki/jadalni. Żenua jak dla mnie, szczególnie porównując to z wielką salą rycerską, jaką dostali Gotowcy. Rozumiem, że mniejsza frekwencja, ale granie na stołach z rozlaną zupą i resztkami klusek to gruba przesada. W dalszej perspektywie nie wyszło tak beznadziejnie, jak się mogło wydawać, blaty były czyste, a miejsca na stole zdecydowanie więcej niż choćby na ostatnich OMP w Krakowie; ) Nie mniej, kłopoty były w godzinach podawania posiłków, wiadomo, kręcący się ludzie, gwar itd. Reasumując, bardzo duży minus za organizację, słabe info, bo generalnie trzeba było się o wszystko dopytywać, samemu działać, organizować, przypominać o limicie czasu, kombinować laptopa z DCI od Fortepa (dzięki za twoją niezamierzoną wizję profetyczną z przywiezieniem lapka). Widać, że raczej tylko my i Włosi podchodzili do turnieju na poziomie powiedzmy „pro”, sam organizator hołdował raczej zasadzie „whatever”. Mimo wszystko, z tego miejsca dzięki i dla niego (Johny), za mega hippie podejście i co jak co, ale wstawać rano chcieć mu się musialo ; )
Wracając do zakrapianego Highlandera, w czasie, gdy reszta ekipy integrowała się odpoczywając, ja w pocie czoła próbowałem wygrać z Dami, prowadzącą iście morderczą talię Destro. Prrrawie podołałem. Prawie, ale jak się okazało, uległem zwyciężczyni tegoż turnieju, więc wstydu nie było (gratki dla Dami!!!) . Przy okazji było mi dane poznać kilka osób, min jedynego przedstawiciela Austrii i jedynego także z Holandii. Atmosfera była bardzo sprzyjająca, toteż dobrze siedziało się do później nocy, choć po cichu każdy wiedział, że jutro będzie „ten dzień”. Cały wieczór „zwieńczony” został przybyciem ekipy Włoskiej. Pierwszy raz przyszło nam stanąć oko w oko z liczną reprezentacją Imperialnego frontu Inwazji. Przy okazji ustalono głównych sędziów (Darker z naszej i Trouble z ich strony), co przyznam było świetnym posunięciem, bo jak się okazało, jest sporo niezgodności pomiędzy naszymi interpretacjami zasad. Tegoż wieczoru przyszło nam podyskutować z Włochami na temat zasad samej gry jak i turnieju. Na drodze długich mediacji (w trakcie których, na moje zapytanie o DB Cooper’a, nikt z nich nie chciał się wprost przyznać, że go zna/wie kto to taki/jest tu obecny, coś tylko przebąkiwali, że go kojarzą: D Ciekawe!), W każdym razie, dowiedzieliśmy się, że nasze przypuszczenia są prawdziwe i Włosi grają bardzo długo czasowo, do tego kończą gry, przy limicie czasu, kilkoma rundami terminacji, co już w ogóle było dla naszej ekipy ostrym przegięciem. Kompromis był bardzo dobry myślę, co więcej warto stosować ową zasadę u nas, bo jest według mnie bardzo fair, otóż, przy końcu regulaminowego czasu, nie stopujemy gry, ale dajemy dograć turę graczowi, który zaczynał, jako drugi. W takiej sytuacji możemy mieć turę lub max dwie do rozegrania, w dodatku wyrównując ich ilość do tej samej wartości u obu graczy. Włosi sami zaproponowali takie rozwiązanie i na takim właśnie stanęło ustalenie turniejowe, choć widać było, że chcieli więcej…
Unleashing the Fail, ale za to Długi Spłacone!
Następnego dnia, po sytym śniadaniu i przygotowaniu deck list nastąpiło szybkie ogarnięcie turnieju ze strony polaków (aż miałem wyrzuty sumienia, że za bardzo przejmujemy kontrolę:) i już mieliśmy pierwszą rundę. Tak jak przypuszczaliśmy, prócz kilku zapaleńców (w tym większości naszej ekipy), reszta świata przywiozła Imperium (zapewne by coś udowodnić, jak to było nagłaśniane na FFG forum). Pierwsze wrażenie: szok. Włosi grają naprawdę dobrze! Dość wolno, ale umiejętnie. Widać, że ich legendarne testy i mirror specjalizacje to nie przechwałki. No nic, trzeba było się uspokoić i robić swoje. Jak wyszło, pewnie czytając to już wszyscy wiecie. Naskrobię, zatem krótkie podsumowanie mojego osobistego występu, a potem parę refleksji na temat samego turnieju.
Jeszcze przed turniejem byłem w wielkiej rozterce, wiedziałem, że mój Chaos mam ograny i jest to skuteczna talia na Imperium, jednak ostatnio w naszej lidze, zdominowanej przez Destro, nie szło mi najlepiej. Nawet rano, robiąc spis talii biłem się sam ze sobą, czy czegoś jeszcze nie zmienić. Zarówno ja, jak i Bonq podchodziliśmy do turnieju podobnie, – jeśli grać to o najwyższe podium. Swoją drogą wygrana Polaków (to przyjmowałem raczej za pewne w swej pyszności narodowej; ) , ale trzeba było liczyć się z RTF i domniemanym faworytem, jakim był, nie ma co ukrywać Jaszczur. A RTF ma taką zdolność, że Chaos zjada na śniadanie, z krótkim, krasnoludzkim palcem w dupie. Tak. Zaryzykowałem, więc, i tuż przed turniejem, chcąc nawiązać walkę z tym buildem, wrzuciłem 2 Blood Dragony i 2 Burn it Down, kosztem Seduced, Mannfreda i jednej sztuki UTS’a. Był to chyba mój największy turniejowy błąd ever. Z założenia, zamiar był dobry, Burn miał mi pomóc pozbyć się Baraków, co umożliwiało kontrolę jednostek w Queście, a tym samym supportów w tej zonie. Tyle teorii, z RTF nie spotkałem się na tym turnieju, tocząc po drodze boje z samym Imperium…
Wynik z rundy zasadniczej potwierdził, że poranne dywagacje kosztowały mnie wiele. Generalnie prócz lamerskiego błędu w grze ze Stuch’em (pierwszy po swiss), kiedy nie zabiłem mu Karola, gdy miał tylko jedną kartę na ręku (Jaszczur się pacnął niemal w głowę jak to widział, bo miał bym wygraną grę na 2-1), to prócz tego, w sytuacjach, gdy przegrywałem, czekałem po 2-3 tury na UTS, mając wystarczającą ilość pieniędzy, developek z zapasem i przeciwnika na 3-5 obrażeniach od śmierci. Hmm, czy ktoś mówił kiedyś, że w tej talii MUSZĄ być 3 kopie UTS? Ach, no tak, to byłem ja, wykłócając się z Teo, że właśnie x3, a nie x2, bo nie możemy ryzykować, że nie dojdzie mając wygraną grę. (Dobra piję w tej chwili browara, rozczulając się na własną głupotą i mizernością wobec bezmiaru wszechświata i całości sumy elementarnych zdarzeń….STOP – lecimy dalej.)
Tak, więc, mniej lub bardziej, ale nie bez lekkiego rozczarowania, wylądowałem w top16. Prócz mnie, zjawiło się tam sporo osób z naszej ekipy, w tym również Darker, któremu nie wiodło się na początku, oraz Mamut, który rzutem na taśmę, w dwóch ostatnich rundach podreperował swój wynik na +6. Dodam tylko, że prócz tego, że brakło mi nieco skupienia, na turnieju czułem się bardzo dobrze, niemal bezstresowo podchodząc do gier. Utwierdza mnie to tylko w teorii, że naprawdę warto jeździć na tego typu zawody, zbiera się tu masę doświadczenia, nie tylko czysto z gry, ale też samego obycia i swoistego „luzu” grania na obcym terenie.
Pierwsza gra i jaka niespodzianka. Przyszło mi walczyć ze znanym mi jeszcze z Regionalsów z Pragi Niemcem – Gardine. Wcześniej już gadaliśmy sobie trochę, tym bardziej teraz, gra przebiegała w przyjemnej atmosferze, niepozbawiona jednocześnie rywalizacji (w Pradze też spotkaliśmy się na podobnym poziomie rozgrywek). Również tym razem udało mi się wyrwać 2-1 i zakończyć mecz z życzeniami wygrania całego turnieju od mojego przeciwnika, na co odpowiedziałem, że powalczę, co najwyżej o drugie miejsce, bo na pierwsze typuję mojego kolegę, (że też u bukmachera nie obstawiłem tego pierwszego miejsca damn).
Ćwierć finał, był w zasadzie podsumowaniem całego turnieju odnośnie grania z Imperium. Szybki rozwój przeciwnika, stopowany przeze mnie ile się da. Moje szarpanie stref. Czekanie na UTS. Przychodzi albo nie. Tutaj nie przyszedł. Ze szczegółów powiem, że Włoskie Imperium bardziej bolało Chaos, przez generujące HP na strefy City Gates oraz Skinka nielubiącego się z Gorami. W obydwu grach przeciwnik grał na około 2-3 obrażeniach od śmierci, co wymagało ode mnie dwóch Offeringów lub jednego wymarzonego UTS. Poranek zemścił się i poległem. Z drugiej strony nie chcę być patetyczny, ale przeciwnik był chyba najlepszy, jeśli chodzi o Włoską ekipę, Kami, zaskoczył mnie, grając bardzo szybko, niewiele się zastanawiał, jednocześnie bardzo umiejętnie blokował moje zagrania. Zimna krew i spokój, do tego świetne opanowanie własnej talii. Wygrał zasłużenie.
(Chwila prawdy, kto ma dłuższą brodę, a kto więcej pomst do spłacenia...)
Po tym meczu, z lekkim niedosytem, (który choć czasowo postanowiłem zaspokoić piwkiem), przyglądałem się wielkiemu finałowi, w którym ku naszej uciesze, wystąpiło dwóch Polskich Graczy! I żadnego Imperium. Nu nu.
A zatem. Z tego miejsca, tak jak odśpiewaliśmy po jangielsku „sto lat” triumfującemu Jaszczurowi, gratulacje moje i pokłon dla najlepszego gracza Inwazji, co twierdziłem już wcześniej, ale wiadomo, nic tak nie przemawia jak wojenne łupy. Drugie tyle gratulacji dla Mamuta, dla którego pierwszy międzynarodowy turniej zakończył się wielkim sukcesem, a zaraz potem dla całej naszej Ekipy, bo jak pokazał czas, wygraliśmy wszystko co się dało: )
(W czasie jednego z meczów top16 rozegrała się pewna nieprzyjemna scena, a zapewne czytający tę relację, chcieli by znać więcej brudnych szczegółów : D Chodziło o mecz pomiędzy Bonq’iem i Stuch’em, czyli jak mówili Włosi, ich najlepszym miszczem. Przy stanie 1: 1 czas się skończył. Zgodnie z ustalonymi zasadami, które znali wszyscy gracze, miał dokończyć gracz, który zaczął, jako drugi, czyli Bonq. Żaden z nich nie miał ani jednego obrażenia na stolicy i żadnej spalonej. Ustaliliśmy wcześniej, że takie sytuacje będą rozstrzygane właśnie liczbą spalonych stref a potem obrażeń. Jasnym stało się, że Bonq wygra, wystawiając cokolwiek do pola bitwy i zadając choćby jedno obrażenie. Gracz Włoski zareagował bardzo nerwowo na sytuację, żądając dodatkowych tur, a nawet dodatkowego czasu. Sytuacja stała się dość kłopotliwa i nieprzyjemna, Darker akurat wyszedł, więc zastępowałem go, nie było póki, co innych sędziów. Wedle zasad, nie mogłem przyznać tego, czego chciał, choć rozumiałem jego rozgoryczenie. Wyraźnie jednak stwierdziłem, że ta sytuacja to wina samych graczy, grających zbyt wolno, co prowadzi potem do takich beznadziejnych sytuacji. Zasady jednak to świętość i nie można ich zmieniać w takcie turnieju pod żadnym pozorem. Stuch domagał się „doliczonego czasu” na zasadzie meczów piłkarskich – miał się on należeć, za przerwaną na 2-3 minuty grę, za sprawą interwencji sędziego, na prośbę samych graczy. Rozumiałem to, jednak według mnie, nadal musiały obowiązywać zasady takie jak określiliśmy na początku i nie mogło być mowy o dodawaniu czasu na prośbę czy żądanie jednego z graczy. Długo by mówić o ilości słów i argumentów, jakie padły, przywołani zostali inni sędziowie, Trouble, choć rozumiał moje stanowisko, chciał przekonać nas, że powinniśmy ustąpić, Darker po zapoznaniu się z problemem, jasno stwierdził to samo, co ja. Włoch mimo tego nie chciał odpuścić i zrobiło się naprawdę głupio (odniosłem wrażenie, że również jego kolegom, za sprawą kompana z drużyny niemogącego pogodzić się z porażką). Przywołany został Wolfgang, który Inwazją się nie interesuje zbytnio, ale był on naczelnym, ostatnim decydującym we wszelkich sprawach. Po burzliwych argumentacjach Włochów (po długiej chwili sam wydawał się zakłopotany i nieco zakrzyczany) stwierdził, że nie ma mowy o zmienianiu reguł turnieju w jego trakcie. Owszem, jeśli w czas owej interwencji sędziego, gracze poprosiliby o dodatkowy czas należący się im, wówczas ok, ale nie teraz, kiedy ten czas potrzebny jest jednemu z nich by wygrać. Sprawa się wiec zakończyła, choć pewnie sam zainteresowany długo jej jeszcze nam nie zapomni: >
No dobra, starczy plot, ważne, że zakończyło się po przyjacielsku i mówię to szczerze, że ekipa Włoska okazała się naprawdę zajebistymi kolesiami i jak najbardziej PAX pomiędzy nas i do następnych bitew!)
Zarówno ja, jak i wielu graczy czuło pewien niedosyt, toteż późnym, a nawet bardzo późnym wieczorem rozegraliśmy turniej „Driver not the Car”. Na całkowitym luzie i z masą śmiechu, rozegrałem kilka świetnych towarzysko gier. Zwyciężył Bonq, a zaraz za nim Fortep, co tym bardziej cieszyło. Sama idea dość zacna, aczkolwiek rozstrzał talii zgłoszonych przez graczy, spowodował, że turniej był raczej spod znaku „Lucky Driver with Good Car”. Do tego pojawiały się problemy ze zrozumieniem niektórych kart, jeśli ktoś nie kojarzył ich po obrazkach a dostał wersję obcojęzyczną-nie angielską. W każdym razie, kolejna korona powędrowała do Polski, i nie inaczej, jak bardzo późną nocą rozeszliśmy się do pokoi. Jedno, co nie dawało spokoju, zapewne nie tylko mnie, ale przede wszystkim Jaszczurowi – to ten BRAK pucharu…
O Trzech Takich, czyli Corrupt albo wpie….”
Niedziela, legitymująca się niezmiennie piękną, acz mroźną, jesienną pogodą, miała być zwieńczeniem turniejowych zmagań. Nations Cup, czyli zawody drużynowe rozpoczęły się zaraz po śniadaniu. Jeszcze dzień wcześniej namawiałem Włochów, (którzy mieli przed sobą równie daleką drogę do domu, co i my), aby zostali do południa i zagrali. Nie ukrywam, że chęć zmierzenia się ponownie, do tego grając nie tylko ich ulubioną frakcją, kierowała tymi staraniami. Nasz mroczny team, złożony z weteranów sceny (Jaszczur/Darker/Przemo) okrzyknął się mianem „Corrupt Or Die”, co w wolnym tłumaczeniu miało być odzwierciedleniem napisu na tylnej części mojej koszulki „Corrupt albo Wpierdol”. Dodatkowo, Dami i Bonq dogadali się z bardzo dobrze grającym francuzem, tworząc team „Rest of the World”. „Snotling Pump Wagon”, na wprędce, jak to goblińska ekipa, utworzony team z Północy w składzie Fortep, Mamut i pechowy tego dnia Żaba – również stawił się na placu boju. O ile mnie pamięć nie myli, drużyn włoskich było dwie, w tym jedna o wdzięcznej nazwie Stuch Suka, na co oczywiście zareagowaliśmy pytaniem, co to oznacza: ) Stuch, czyli ksywka, najlepszego ich krajowego gracza połączona została z tłumaczonym nam wyrazem „sucks”. No i wszystko wiadomo : D
Muszę przyznać, że format bardzo przypadł nam do gustu, sześć stolic, solidne talie i odrobina strategii w ich wystawianiu przeciwko stolicom przeciwnika. By decydować, kto wystawia pierwszy rzucaliśmy kośćmi, wygrany kładł jedną stolicę na stół, przeciwnik dokładał do niej swoją i wystawiał następną, wygrany dokładał do tej i wystawiał trzecią. Graliśmy tylko jedno starcie, po czym kolejne wykładanie pozostałych trzech stolic. Darker z Jaszczurem, wymyślili potem, że aby zniwelować ewentualną losowość rzutu początkowego, można by ustalić, że ten, który dostawia stolicę do przeciwnika, zaczyna, jako drugi, jako ten, który i tak ma przewagę taktyczną. Zdecydowanie wymagający format, promuje umiejętności budowania talii dla każdej ze stolic a także ogranie każdą z nich, jak i znajomość słabości każdej z frakcji. Na pewno zagości na polskiej scenie. A póki co, okazało się, że daliśmy radę, wygrywając wszystkie trzy rundy, z których największą satysfakcję dała wygrana 5:1 z Włochami, zaś najbardziej wymagająca okazała się finałowa, przeciwko Johnemu z Niemiec, Rudi'emu z Austrii i Primusowi Magicusowi z Niderlandów, chłopaki mieli bardzo solidne talie i co ważne trafnie wystawiali je przeciwko naszym. Corrupt Or Die nie pozostawił jednak kamienia na kamieniu i zgarnął ostatnią koronę Inwazji na Stahleck. To się nazywa Team!
Wojenne bębny cichną…z ziemi obcej do Polski.
Jako że turniej dość szybko się zakończył, co sprzyjało planom większości z obecnych, mieliśmy w końcu okazję by przejść się trochę po okolicy i pozwiedzać. Jeszcze tylko podziękowania wzajemne, pożegnania z wyjeżdżającymi i wymiana kontaktów, (bo międzynarodowy turniej w Polsce to już teraz przymus, że nie ma zmiłuj), solidny obiad i ruszyliśmy w celach turystycznych, o dziwo nadal gadając o Inwazji, jak by Malo było grania i mózgowania na ten temat! Myślę, że nie ma co opowiadać, bo trzeba to zobaczyć, jak urokliwym miejscem jest Bacharach i cała okolica, na co na pewno będzie okazja za rok; ) My mieliśmy jeszcze nocleg z niedzieli na poniedziałek, więc po sowitym spacerze, spędziliśmy wieczór przy piwku i zdobycznych grach, w upragnionej Sali rycerskiej, gdzie już tylko zapaleńcy dogorywali testując kolejne wersje swoich talii… Nie ma co, ale Maskarada wygrana przez Dami, okazała się bardzo interesującą grą, zważywszy na niepozorną oprawę graficzną jak i rozmiary samego pudełka, a Chaos Maruders totalnie zmiażdżyły. Nie uśmiałem się tak przez cały weekend, jak przy układaniu i rozwalaniu własnych linii bojowych, składających się z leniwych goblinów, połówek machin oblężniczych i innych badziewi: D
Next Day to szybki trip zakupowy i strzała do domu. Aż strach pomyśleć, że zleciało tak szybko, coś, na co tak długo się czekało. Na dowidzenia, podaliśmy rękę Wolfgangowi, całemu organizatorowi LCG Days, z podziękowaniem i wyraźną chęcią zobaczenia się za rok. Co, jak co, ale trzeba tę wyprawę uznać na mega udaną, wiadomo, lekki niedosyt, niemałe wpadki organizacyjne plus niska frekwencja, ALE wracamy z tarczą, więc jak najbardziej na plus. Jeszcze trochę podziwiania okolic Renu i już wbijamy na autostradę. GPS Darker mówi, że nie ma lipy, może czytać wskazówki dojazdu wstecz, więc ponownie bez problemu zmierzamy w stronę ojczyzny (po drodze na zmianę śpiąc, wspominając turnieje i obmyślając nowe talie na legendach: D Samochód wypełniony po brzegi trofeami śmiga jak się patrzy.
Z tego miejsca największe ukłony dla mistrza Jaszczura, za poświęcenie, bo był jedynym naszym kierowcą, więc trochę się musiał na patrzeć na tą drogę by nas dowieźć do domów. Dzięki też dla całej ekipy z Wrocławia, za to, że mogłem z wami być na tym turnieju, dla Wrocławskiej sceny z wsparcie : P i dla ekipy z Północy – wiadomo, można na was liczyć, i o to chodzi! Jakkolwiek mamy plany by pokazać jak my organizujemy turnieje i możliwe, że następne mistrzostwa odbędą się w kraju broniącego tytułu triumfatora, to jak najbardziej, chętny jestem by znów odwiedzić Stahleck. Warto.